niedziela, 9 lipca 2017

Wspomnienia-Prolog

Notka:

Prolog do powieści Never Forgive w fazie beta. Możliwe spore zmiany.

Pozdrawiam
~Hashi


Kolejny dzień zaczynał się standardowo od kłótni sąsiadów z góry jak zwykle o nadużywanie alkoholu. Nie musiałem nawet nastawiać budzika, zawsze wpół do siódmej zaczynali swoje sprzeczki. Przeprowadziliśmy się aż na obrzeża Nowego Jorku do bloku, miałem niecałe piętnaście minut piechotą do szkoły. Nie musiałem dojeżdżać busem, co mi najbardziej odpowiadało. Do starej jechałem dobrą godzinę. Ile tu już byliśmy? Ponad dwa miesiące. Westchnąłem ciężko, podnosząc się do siadu, przetarłem dłonią twarz. Promienie słoneczne leniwie przedzierały się przez szare, ciężkie zasłony ledwo rozjaśniając pokój. Miałem niecałe czterdzieści minut, aby zdążyć na zajęcia. Nienawidziłem chodzić do szkoły, nawet po jej zmianie- dzisiaj był mój pierwszy dzień w nowej szkole. Współczujący wzrok w starej placówce każdej napotkanej osoby, nawet nauczycieli sprawiał, że czułem się jak kaleka. Szyderstwa, przekleństwa, wyzwiska- to wszystko towarzyszyło mi na każdym kroku. Niektórzy ludzie obchodzili się jak z osobą niepełnosprawną, mówili do mnie tym sztucznie miłym tonem, oferowali pomoc z grzeczności, bo tak ich nauczono. Niechętnie wstałem z łóżka i ruszyłem do łazienki, stanąłem przed lustrem, wpatrując się w swoje okropne odbicie. Rok temu wyglądałem jeszcze normalnie, ale po wypadku moje życie zmieniło się w piekło, chociaż było nim od początku, od dnia, kiedy się urodziłem. Blizny, same blizny i zdeformowana skóra na twarzy. Wyglądałem jak potwór albo jak człowiek, którego ukąsił rój pszczół, a ma na nie uczulenie. Pamiątka po moich szesnastych urodzinach, ale też jedyny ślad, który zostawił mi ojciec, nim zginął w wypadku, w którym uczestniczyłem wraz z nim. Feralnej, jesiennej nocy wracaliśmy z meczu, na który mnie zabrał. Padał deszcz, a widoczność była ograniczona, wycieraczki ledwo nadążały za ścieraniem kropel z szyby. Niestety, ojciec miał to do siebie, że niezależnie od pogody uwielbiał jeździć szybciej, niż jest dozwolone, oczywiście bez zapiętych pasów. Zakręty były ostre, a przez drzewa ciężko było zauważyć czy jakiś samochód nie wyjedzie znienacka. Słuchał jak to miał w nawyku lecących w radiu najlepszych kawałków, od czasu do czasu odgarniając lecące mu do oczu czarne włosy. Planował je przyciąć zaraz po Halloween.

- Uwaga, droga główna do Cambridge została zablokowana, prosimy...- przerwano w radiu jedną z piosenek przez nagły komunikat.

- Cholera, będzie trzeba jechać objazdem - westchnął, wyłączając urządzenie, nie chcąc słuchać dalszych ostrzeżeń.

Kiwnąłem tylko głową, przytakując mu, byłem zmęczony krzyczeniem na stadionie. Przymknąłem oczy w nadziei, że uda mi się zdrzemnąć chociaż pół godziny. W tej chwili zaczął się mój koszmar. Samochód wpadł w poślizg, gdy znad przeciwka wyjechało również rozpędzone auto, jednak reakcja ojca była zbyt opóźniona. Zderzyliśmy się z tirem tuż na zakręcie, przez co nasz pojazd przekoziołkował na dach i ślizgiem wpadliśmy w barierkę ochroną. Straciłem przytomność, uderzając głową o deskę rozdzielczą ze schowkiem. Ocknąłem się po krótkiej chwili, czułem się źle, wszytko mnie bolało i jedyne co zauważyłem, to martwego rodziciela. Krew sączyła się z jego ust, jak mi łzy cisnęły się do oczu, zachowałem jednak spokój. Odpiąłem pas, przez co upadłem na dach. Syknąłem, czując przeszywający mnie ból między łopatkami. Z trudem otworzyłem drzwi i powoli wypełznąłem ze środka. Wyciągnąłem trupa z Seata, nie zostawiłbym go nawet jak był martwy. Trochę się namęczyłem, ale musiałem się streszczać. Nie pozwolę jego zwłokom spłonąć, tym bardziej, jeśli tir, czy nasz pojazd miał wybuchnąć. Nogi bolały mnie niemiłosiernie, nawet na nie nie stawałem, czołgałem się po asfalcie, starając się zachować bezpieczną odległość. Może sześć metrów się przeczołgałem, gdy nagle osobówka zajęła się ogniem. Przyśpieszyłem, lecz głośny wybuch mnie ogłuszył, nie słyszałem nic. Nie wiem, co mnie podkusiło, ale spojrzałem w stronę ognia kilka sekund przed eksplozją, który buchnął mi prosto w twarz wraz z odłamkami. Wtedy urwał mi się film. Obudziłem się dopiero w szpitalu, czułem cały czas swąd własnej skóry, pieczenie, ból całego ciała. Nie ruszałem się, od głowy do pasa pokrywał mnie bandaż. Nikogo nie było obok, nie było matki, a tym bardziej ojca. Ogarniała mnie pustka, straciłem kogoś, komu mogłem się naprawdę zwierzyć, straciłem swojego prawdziwego przyjaciela. Jedyną osobę, której ufałem, bo matka dla mnie nie istniała. Zostałem praktycznie sam, w teorii musiałem męczyć się z tą wredną babą do ukończenia pełnoletności. Leżałem dobre dwa tygodnie, dopiero potem warunkowo wypisali mnie do domu. Nie mogłem spojrzeć na swoje odbicie, nie wychodziłem z domu do szkoły. Dopiero dwa miesiące po zdarzeniu poszedłem na zajęcia. Wszyscy patrzyli na mnie z góry, jakbym był jakimś biednym zwierzęciem z obdartą skórą, niektórzy chcieli mnie dobić, ale nie pozwolę sobie na to przez własny honor i upierdliwość. Mogą się ze mnie śmiać, mimo że to boli- ale to właśnie ból sprawia, że staje się mocniejszy. Muszę udźwignąć to, co zgotował mi los.

Westchnąłem ciężko, wracając myślami na ziemię i zabrałem się za szybkie mycie przed szkołą. Umyłem twarz i zęby, po czym wpadłem do swojego pokoju, łapiąc za czyste ubrania z szafy. Ubrałem czarną bluzę, do jeansowych spodni i byłem gotowy. Zabrałem tylko wcześniej spakowany plecak, jedzenie, klucze i kasę. Podpiąłem słuchawki do telefonu, założyłem je i już mnie nie było w mieszkaniu. Spokojnie szedłem w kierunku placówki, gdzie miałem się uczyć. W końcu dotarłem na miejsce, stanąłem na chwile przed ogromnym, białym budynkiem, którego dach był z czerwonych dachówek. Miał gdzieś dobre cztery piętra, a przód stał na grubych, ozdobionych kolumnach. Wyglądało to, jakby ktoś zburzył pasek parteru, a na to miejsce postawił kolumny, tworząc "taras". Cały plac, jaki miała w posiadaniu szkoła, był wyłożony kamiennymi płytami, schody zaś ceglanymi płytkami. Posiadłość była ogrodzona, by nikt obcy nie wchodził na ten teren nocą. Za budynkiem znajdowały się boiska, a z przodu był swego rodzaju park, gdzie można było usiąść na ławkach. Przed bramą znajdował się parking, gdzie było miejsce, by zaparkować swój samochód. Z tego, co wyczytałem, hala została dobudowana do budynku. Nie widziałem uczniów przed nim, wiec pewno wszyscy byli już w środku. Z oporem zrobiłem to co powinienem, czyli wszedłem do szkoły. Wnętrze było doprawdy imponujące, spory hol, który łączył ze sobą szerokie korytarze, oraz marmurowe cieliste schody prowadzące na górę z ozdobną ramą. Uczniowie kręcili się i patrzyli na mnie ukradkiem, słyszałem ich szepty, to jak mnie obgadują, ale nie przejmowałem się nimi, bo i tak ich nie znałem. Zerknąłem szybko na telefon, gdzie miałem zapisany plan lekcji, według niego miałem lekcje w sali 224, czyli gdzieś na górze. Ignorując spojrzenia innych, dziewczyn, typowych pustaków, oraz chłopaków, którzy wyglądali jak typowe pół mózgi, którzy chcą komuś wpierdolić- ruszyłem na górę. Według planu pierwszego piętra sala, którą szukałem, znajdowała się na drugim piętrze. Skrzywiłem się lekko i ruszyłem wyżej. Na drugim piętrze po prawej, druga sala od okna była tą, którą szukałem. Schowałem komórkę do kieszeni wraz ze słuchawkami, wyłączając muzykę. Przepchałem się przez tłum, chociaż sami odsuwali się jak poparzeni ode mnie. Jeszcze dwie minuty i rozpocznie się pierwsza lekcja, a mianowicie matematyka z naszym wychowawcą. Oparłem się o ścianę, wsłuchując się w szkolny gwar, czułem wzrok ciekawskich na swojej twarzy, nie miałem zamiaru przychodzić w masce, niech patrzą i tak nic nie zrobią.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz